„Mój biedny Ojciec nie jest niestety bankierem“

Róża Luksemburg - urodzona 5 marca 1871 r. w Zamościu, wychowana w Warszawie - po zdanej z wynikiem celującym maturze chciała studiować, jednak na terenie zaboru rosyjskiego uczelnie były zamknięte dla kobiet.

Z tego powodu w 1889 r. zdecydowała się na nielegalne opuszczenie Imperium Rosyjskiego, co było równoznaczne z bolesną rozłąką z rodziną, nie mogła przecież legalnie wrócić do Warszawy. Swojego ojca, Edwarda Luxenburga, zobaczyła wiele lat później. Latem 1899 r. spędziła z nim kilka tygodni w uzdrowisku – dzisiejszym czeskim Jesioniku. Jak się okazało, było to ich ostatnie spotkanie – ojciec zmarł 27 września 1900 r. w Warszawie, jego grób przetrwał do dziś na cmentarzu żydowskim na Woli.

Stosunek do ojca i klimat wspólnego pobytu w kurorcie można odtworzyć dzięki napisanym w języku polskim listom Róży Luksemburg do jej ówczesnego partnera i powiernika Leo Jogichesa, które zostały wydane w I tomie zbioru „Listy do Leona Jogichesa-Tyszki” (Warszawa 1968 r.) przez prof. Feliksa Tycha oraz w III tomie redagowanego przez niego "Archiwum Ruchu Robotniczego" (Warszawa 1976 r.).


001JPG

Ekipa telewizji ARTE przed grobem Edwarda Luxenburga 2 marca 2018 r.


Berlin, 3.VI.1899

[…]  Już znowu się wściekasz! I to o to, że ja czekam parę dni na list od Ojca. Zapominasz z łaski swojej, że mój Ojciec mnie 10 (dziesięć) lat nie widział. I zapewne, jak mi wiadomości o jego zdrowiu mówią, będzie to nasze ostatnie widzenie się. My zaś z Tobą dzięki bogu jeszcze z 30 lat będziemy się ze sobą cieszyli (i kłócili), więc mógłbyś trochę więcej względów okazać na ten raz. Mój biedny Ojciec nie jest niestety bankierem, aby sobie mógł dowolnie ferie robić, zależy całkiem od swoich marnych groszowych interesów. W środę wyjeżdżam, jakem Ci już pisała, a z Ojcem będę się widziała w lipcu. On jest b. chory i ja go będę musiała w lecznicy zainstalować. Idę do K. K[autskiego]. Całusy, choć niewart jesteś.

Carslruh O/S, 27. VII 1899
Żebyś Ty wiedział, jak ja jestem zmęczona!! Tatuś mnie zajmuje sobą caluteńki dzień, co godzinę chce to coś zjeść, to coś pić, przy czym sam nigdy nie wie dobrze, co chce, wstaje już o 6-ej, na spacer iść nie możemy, bo Tatuś ledwie chodzi, przy tym oprócz obiadu muszę sama gotować wszystko cały dzień, pensjonów tu nie ma wcale (na całym Śląsku), zresztą takiego pensjonatu, który by co godzina coś podawał, na całym świecie nie ma. Pieniędzy mało, a wszystko drogie, słowem mam mękę ze wszystkich stron. A że ani chwili dla siebie nie mam, nie mówiąc już o pracy, nawet dla listów, jak widzisz (od przyjazdu Tatusia to moja pierwsza wolna chwila!), więc jestem zdenerwowana, co jeszcze muszę starannie ukrywać. Do Hamburga już napisałam, że przed połową sierpnia ani mowy nie może być, bo ja nawet na krok się ruszyć nie mogę od Tatusia, aż do jego wyjazdu. Liczymy, że około 15-go Tatuś wyjedzie. Dałby bóg, abym tu choć później trochę znalazła dziennie z godzinkę czasu dla siebie, aby się przygotować!
Mój miły, napisz mi co dobrego, jestem okropnie zmęczona duchowo i fizycznie. Twoje ostatnie listy takie suche były… Mój złoty, przysyłaj mi co dzień gazety, bo ja tu nie mam nic i na te 2 tygodnie nie mogę zaabonować. Od Bruhnsa wszystko otrzymałam.
Kończę, bo jestem b. zmęczona. Mam nadzieję, ze jutro dostanę już wiadomość od Ciebie. Co ty porabiasz, czy co czytasz, czy wziąłeś się do doktoratu? Pisz mi o sobie, w jakim jesteś nastroju i jakie machst Dir Gedanken po moim wyjeździe. To były śliczne wakacje! Nie takie jak teraz tutaj… Całuję Cię, Dziodziu miły, pisz prędko i dużo!!...

Gräfenberg, 2. VIII 1899
[…] Ojciec nie jest chory na nic specjalnego, prócz ogólnego wycieńczenia i zdenerwowania do najwyższego stopnia. Prawie nie ma kropli krwi w sobie i cierpi na wymioty, mdłości, „słabo”, palenie w gardle, odbijanie, kurcze w nogach, kaszel, co wszystko jest nerwowej natury. Wygląda tak okropnie, że się na niego oglądają. W domu idioci doktorzy wraz z Józiem leczyli go elektrycznością i bromkali, zamiast mu dawać jeść dosyć i zamęczali go dietą, tak że się bał wziąć cokolwiek do ust. To wszystko trwa już 2 lata blisko, tj. od śmierci mamy. W takim stanie będąc, musi co dzień deptać za interesami od rana do północy, możesz więc sobie wyobrazić, jak tu przyjechał. Ja od razu zmieniłem cały system leczenia i daję mu wszystko jeść, co mu smakuje, głównie jaja (po 9 dziennie), mleko etc. Już zaszła znaczna zmiana na lepsze, ale jest tak: tatuś w nocy ze starego zwyczaju budzi się co 2 godziny i kaszle tak, że oboje spać nie możemy. Rano o 5–5 1⁄2 już wstaje, muszę więc i ja wstawać, bo go muszę zimno natrzeć (z polecenia doktora), potem zrobić mu herbatę. Po herbacie, jak odpocznie, muszę mu zrobić jaja, potem kawę, jak już zje, to muszę zmywać statki i sprzątać, potem się ubrać i iść z nim na spacer, który jest dla mnie męką, bo Ojciec łazi jak ślimak (bez przesady), tak że mi się mdło robi. Ledwie wyjdziemy kawałek, tatuś już znów głodny i muszę albo wracać do domu i na nowo gotować, albo iść z nim gdzie po drodze wstąpić. Potem drepczemy na obiad, po którym tatuś ledwie za godzinę może się podnieść, aby iść do domu. Po obiedzie spać bym chciała, aby trochę wypocząć, ale tatuś sypia ledwie z kwadrans, po czym zaraz chce herbaty, więc muszę wstać. Po herbacie za 1⁄2 godziny robię znów jajka i kawę, po czym wygramolamy się na spacer, powtarza się to samo, co przed obiadem, trzeba gotować jedzenie o 5-tej, o 7-ej i o 10-tej przed spaniem. Potem następuje noc z kaszlem, wstawaniem wśród nocy i da capo al fine. Teraz dodaj jeszcze następujące warunki: mieszkamy w jednym małym pokoiku na mansardzie (!!), na więcej bowiem nie starczą środki, gdyż na jazdy hin und her (Salzbrunn, Carlsruh, Wrocław) wyszło 1⁄2 tatusiowych i 3⁄4 moich pieniędzy. Tylko moja „część” oddzielona parawanem. Ruszyć się nie ma gdzie, mam jedną moją spirytusową maszynkę i 2 rondelki, a muszę w nich gotować kawę, herbatę, jaja, mleko, kluseczki z mlekiem, i to co chwila, muszę więc zmywać co chwila statki, aby były czyste na drugi raz. Po wszelkie sprawunki co chwila muszę latać. Na czytanie lub nawet na list ani godzinki w ten sposób dla siebie nie mam. Zrozumiesz więc, że w rezultacie moje nerwy trochę są naciągnięte. Przy tym nawet jeść nie mam kiedy, bo cały czas maszynka potrzebna dla tatusia, a jak już skończę wszystko, to czas wyjść. Teraz jeszcze weź pod uwagę tyle przejazdów, ileśmy mieli, z masą tłomoków (tatusia i moich), przesiadając się co godzina (tu takie drogi), rozpakowując i pakując na nowo rzeczy, to w drodze tatusia karmić z kosza, a więc wozić wszystko ze sobą w kole, latać za mieszkaniem etc. etc., pierwszy raz teraz udało mi się urwać godzinkę dla siebie, bo na szczęście tatuś spotkał jednego znajomego i może z nim pójść beze mnie na spacer. […]


002JPG
Grób brata Róży Luksemburg, znanego warszawskiego lekarza Józefa Luxenburga, na cmentarzu żydowskim na warszawskiej Woli

Gräfenberg, 8 VIII 1899
Dziodziu złoty! Dziwisz się zapewne, że Ci na twoje listy ogromne, a raczej artykuły nic nie piszę. Wiesz już z mojego listu ostatniego, jak ja tu dnie i noce spędzam. O pisaniu art[ykułów] nawet śmieszne jest tu marzyć, ale nawet przeczytać Twoje listy z kawałkami, ukradkiem, bo dla Ojca zawsze jakoś jest nie w porę, kiedy ja chcę czytać albo pisać list. Kiedy już jest nakarmiony, to chce natychmiast wyjść na powietrze, a na powietrzu siedzimy 2 razy dziennie po 2 godz. przy muzyce na promenadzie, gdzie jest taki jarmark, że nie można dwóch słów przeczytać, przy tym zawsze przyłażą znajomi (z Warszawy) i gadają cały czas. A jak nie ma nikogo, to ja muszę z Ojcem rozmawiać i starać się rozweselić i zająć go, bo inaczej wpada biedak zaraz w ponury nastrój, zaczyna myśleć o swojej biedzie i wtedy kuracja idzie na diabła. […] (opr. red.)

fot. Fundacja im. Róży Luksemburg